Byłem z synem na ćwierćfinałowym meczu drużyny AK7 Sopot do lat 13. Mecz rozegrano na Hali 100-lecia – miejscu, w którym sam dorastałem, uczyłem się grać w kosza, spędziłem 9 lat w szkole tuż obok. To nie była dla mnie zwykła niedziela. To był powrót do korzeni. I świadectwo tego, jak bardzo sport potrafi łączyć pokolenia.
AK7 wygrało turniej, co oczywiście napawało mnie dumą – przecież mój syn gra właśnie tam. Ale dziś nie o wyniku. Bo prawdziwym zwycięzcą tej niedzieli byli… rodzice na trybunach.
Pełne trybuny. Rodziny z dziećmi. Flagi. Barwy klubowe. Ale przede wszystkim – doping z klasą. Było głośno, było radośnie, ale nie było krzyków na sędziów, nie było rozkazów z trybun, nie było presji nakładanej na dzieci. Zamiast tego – „AK7!”, „Defense!”, brawa po każdej udanej akcji, nawet gdy nie padał punkt. I – co mnie szczególnie poruszyło – cisza jak makiem zasiał, kiedy drużyna przeciwna wykonywała rzuty osobiste. Pełen szacunek. Sportowy etos w najczystszej postaci.
Rodzice z Wałbrzycha nie mogli być obecni. Być może nie mieli takiej możliwości. I choć doping słyszalny był tylko z sopockiej strony, to nie zamienił się on w manifest siły czy dominacji. To był doping dla dzieci, a nie przeciwko komukolwiek.
Piszę to, bo uważam, że to trzeba nagłaśniać, chwalić i promować. W czasach, gdy trybuny młodzieżowych meczów potrafią zamieniać się w ring emocjonalnych wybuchów, agresji i przesadnych ambicji dorosłych – to, co zobaczyłem w niedzielę, było jak powiew świeżego powietrza.
Rodzice z AK7 – chapeau bas. Pokazaliście, jak można wspierać swoje dzieci z miłością, z pasją, ale i z kulturą. Jeśli tak wyglądać będzie przyszłość kibicowania w sporcie młodzieżowym – to ja jestem spokojny o nasze dzieci. I o sport.
Oby tak dalej. Bo kiedy dzieci czują wsparcie, a nie presję – dzieją się naprawdę wielkie rzeczy.